piątek, 15 stycznia 2016

Budzą się upiory

Trochę nas martwi sytuacja w Rio.

Wybieraliśmy się do nich z sąsiedzką wizytą, bo już czas najwyższy jest postrzelać nieco, ale oni wpadli do nas. Niestety, pokojowo wpadli. Nawet broni nie mieli, a pożyczyć na chwilę, od Grabarza - nie chcieli. Trudno.

Ale to nie było w tym wszystkim najbardziej zastanawiające.

Otóż oni w strachu wielkim do nas przybiegli, a strach duży musiał być, skoro do nas. Zdenerwowani, zadyszani i jacyś tacy - odmienieni, dochodzili do siebie kilka godzin w saloonie. Nasza gościnność jest świetnie znana na Dzikim Zachodzie, a od dzisiaj będą mówić, że nawet można od nas wyjść z życiem. Ewentualnie, wyjechać.

Ale do rzeczy.

Ludzie z Rio opowiedzieli nam, że ostatnimi czasy coś dziwnego zaczęło się dziać w ruinach kopalni złota, na bagnach w pobliskich lasach a do tego, w okolicy najstarszego cmentarzyska, tuż, obok Rio. Fajną mają lokalizację, swoją drogą.

Zaczęło się niewinnie, podobno. Pewnego dnia zorientowali się, że okupowane zwykle miejsce pod saloonem jest puste, a czterech pijaczków nie siedzi tam jak zwykle i, nie brzęczą butelki. Po tym braku brzęczenia się zorientowali, że coś jest nie tak, bo już tych pijaczków nawet nie zauważali. Kiedyś to tak, jak obecni pijaczkowie byli jeszcze Kimś. To znaczy, dla tych, z Rio - Kimś. Dla nas, od zawsze, w zasadzie nikim. Otóż przyjechali oni w te okolice jako szeryfowie i przedstawiciel jakiegoś kongresu ze Wschodu. Wpadli do Rio Grande, przekazali informacje, że Rio od dzisiaj jest częścią jakichś tam Stanów i, po kilku dniach, pojechali zrobić to samo u nas. Myśleli, że od nas podatki zbiorą. Naiwni ludzie są, oj, naiwni. Nikt im nie powiedział, że my kochamy takich przyjezdnych, dzięki czemu ubaw mieliśmy po pachy. A w zasadzie to oni mieli po pachy, bo mniej więcej tyle ich tam wystawało ponad mrowiska i kupy łajna, zostawione przez bydło farmera Jonesa.
Tkwili sobie tam kilka tygodni, okazjonalnie dokarmiani przez węże i żaby, a także pastora, który testował na nich swoją nową nalewkę. Jedynie z tego powodu zresztą przeżyli, bo nie mogliśmy odmówić pastorowi przeprowadzenia eksperymentów. Woleliśmy, żeby na nich testował, a nie na nas. Nieźle przetestował, bo po uwolnieniu, czmychnęli do Rio i zdobyli wakujące posady lokalnych meneli.

A teraz zniknęli. W Rio nikomu nawet do głowy nie przyszło, że mogli pojechać na Wschód. Już za bardzo swojscy się stali, a poza tym - w takim stanie, to i kierunków świata nie rozpoznawali już od dawna.

Kilka dni później, jeden z nich wrócił do Rio, wzbudzając spore zaniepokojenie. Otóż trzeźwy był niemiłosiernie! Z tego powodu wysłuchali go z zaciekawieniem. Opowiedział, jak to ocknęli się wszyscy czterej na starym cmentarzysku, w środku nocy. Ciemno było kompletnie, nie ruszali się więc nigdzie. Po jakimś czasie zorientowali się, że nie zawierają alkoholu! Łatwo sobie wyobrazić szok, jakiego doznali. Tyle lat pod wpływem, a tu nagle - zero procent! Dyskutując o tym, nie zauważyli, że stoi obok nich jakaś duża postać z jakąś nieco mniejszą postacią, trzymając w ręku latarnię. W jej świetle widać było, że to mniejsze, to jakby pies.

Kiedy już zwrócili na tę dziwną parę swoją uwagę, postać kiwnęła na nich i ruszyła w jakimś kierunku. Poszli za postacią, sądząc, że chce ich doprowadzić do cywilizacji, gdzie będą mogli wypełnić się mocnym trunkiem, ale po dłuższym spacerze, zorientowali się, że brną po kolana w bagnie. Dodatkowo, kiedy zaczęli wołać do tajemniczej postaci, żeby im pomogła wydostać się z bagna i doprowadziła do miasta, postać obróciła się do nich milcząco i w ciemności rozjarzyły się jej świecące, czerwone oczy. Trochę niżej była druga para świecących, czerwonych oczu - pies też łypał na nich, chyba niezbyt przyjaźnie.

Czując wzrastający, wszechogarniający strach, słysząc swoje dzwoniące zęby - rzucili się do tyłu i zaczęli uciekać.  Usłyszeli wtedy mrożący krew w żyłach, okrutny śmiech, któremu towarzyszyło niemniej straszne wycie potwornego psa. Nie oglądając się za siebie, wyskoczywszy jakimś cudem z bagna, biegli przed siebie, potykając się w ciemnościach i waląc głowami w wystające nieuprzejmie konary drzew.

Po kilku godzinach biegania, zorientowali się, że wrócili na skraj bagna, a kilka kroków od nich, znajduje się upiorna para, raz zanosząca się to śmiechem, a raz przeraźliwie wyjąc.

Krótko mówiąc, kilka dni błądzenia po lesie, nieplanowane spotkanie z niedźwiedziami, wilkami, borsukami i - trudno powiedzieć, co z tym miały wspólnego: żabami, zaowocowały znaczną zmianą liczebności grupy. Został tylko jeden. W jaki sposób udało mu się wyjść z lasu i dotrzeć do Rio, tego nie pamięta. Nie pamięta również, w jaki sposób trzy głowy pozostałych trzech pijaczków, dotarły same do Rio i - dodatkowo, ułożyły się na głównym trakcie, tuż przy wjeździe do miasta.

Tyle opowiedział jedyny pozostały pijaczek przy życiu, po czym skonał.

A to dopiero był początek wydarzeń w Rio.



czwartek, 14 stycznia 2016

Impreza

Wieczorem będzie impreza.

Już od dawna planowaliśmy urozmaicenie naszego szarego żywota. Przyszło nam do głów, że jakaś impreza rozjaśni nam ciemne, zimowe dni. Pomysł bardzo spodobał się wszystkim i, jak zwykle, nikomu nie chciało się dalej myśleć. Czyli - hasło poszło, ale co to ma być, jaka impreza, nie wiadomo.

Dziadzio wspiął się za pomocą Geensa na dach hotelu i, paląc fajkę, przyglądał się okolicy. Po pewnym czasie role się odwróciły, ponieważ tytoń, którym Dziadzio nabił fajkę, trochę nieuważnie zmieszał wcześniej z ziółkami Indianina Joe. Ale nie tylko. Musiał przypadkowo domieszać też specjał Geensa, który w pewnym momencie dał o sobie znać. Najpierw, pod wpływem ziółek Joe, Dziadzio wykonał pełen striptease. Powiedzmy sobie szczerze, nie było to zbyt estetyczne, ale przyciągnęło trochę gapiów. Po tym artystycznym akcie, Dziadzio zatańczył i wprowadził element komediowy. Kiedy już wszyscy myśleli, że przedstawienie się skończyło, ogień w fajce doszedł do specyfiku Geensa, a Dziadzio dumnie wkroczył do historii, jako pierwszy emerytowany kowboj z Dzikiego Zachodu, który 'prawie' nauczył się latać.

Do miasta zjechali kupcy i jakaś grupa cyrkowa. Kupcami zdążył się już zająć Grabarz, a ich towarami nasi miejscowi sklepikarze. A grupa cyrkowa może się przydać na wieczór, do wykonania jednorazowego skoku przez pięciometrowy rów z wodą, pomysłu Unkassa. Ciekaw jestem, jak zareagują, kiedy dowiedzą się o zwierzątkach oczekujących na nich w rowie? Jeszcze nigdy nie bawiliśmy się z aligatorami, a to wszystko dzięki Veneko.

Otóż Ven, pognał z miasta pewnego dnia i zniknął na kilka miesięcy. Nikt nie wiedział, dokąd. Chodziły co prawda pogłoski, że gdzieś tam, na Południu, ma rodzinę. Jak wyjaśnił nam po powrocie, kierunek dobry, ale reszta nie tak - pognał na Południe, po otrzymaniu listu od swojej dawnej przyjaciółki, która potrzebowała pomocy. Ven sprawę załatwił modelowo, przyjaciółka uwolniona z celi miejscowego  (już byłego) szeryfa, odjechała w dal, przedtem zostawiając mu w podziękowaniu dowód własności farmy.

Farma leżała nieco dalej na południe i były tam głównie bagna i lasy. Jedyną ciekawostką były takie pełzające zielono - brązowe, które Ven zapakował w wielkie pudła i przywiózł do nas.

I teraz te zielono - brązowe są w rowie z wodą, czasem szczerząc zęby. Zauważyliśmy, że od momentu, kiedy skierowaliśmy ruch przejezdnych przez ich rów, lekko urosły i sprawiają wrażenie zadowolonych.

Popatrzymy sobie wieczorem, czy im się cyrkowcy spodobają. Dziadzio Vincent mawiał, że w sztuce można się rozsmakować.

No to szansę mają.

środa, 13 stycznia 2016

Spokojny, popołudniowy poranek

Dzień zaczął się jak zwykle, spokojnie. Coś huknęło przed saloonem i po chwili usłyszeliśmy tętent końskich kopyt. Wielu kopyt. To mnie lekko zaniepokoiło, ponieważ parkuję swojego rumaka niedaleko saloonu, w stajni, którą otworzył Włochaty, zaraz po tym, jak zorientował się, że może to zrobić, gdyż jeszcze widzi konie. Coraz gorzej szło mu ostatnio szybkie wyciąganie rewolweru z kabury, o co początkowo obwiniał kaburę, ale z czasem zorientował się, że przyczyna tkwi - a właściwie: pływa sobie, w znacznych ilościach płynów, przyjmowanych całodniowo. Dodajmy, płynów działających bardzo rozkojarzeniowo, nierzadko - usypiająco.
Pojedynkowo rzecz ujmując, Włochaty był stracony.

Ale ja o huku miałem pisać. Poderwałem się i poszedłem sprawdzić, co tam się stało.
Jako, że było dosyć wcześnie - dopiero około trzeciej po południu, czyli świtało w zasadzie, nie przyszło nas wielu pod saloon. Nawet Onufry nie wytoczył się zza baru - złośliwi mówią, że się próbował wytoczyć, ale - w efekcie, wtoczył się jeszcze bardziej.

W miarę ciekawy widok nas powitał pod schodami saloonu. Siedział tam sobie w pozie zdradzającej narastające problemy z równowagą, nasz nowy miejski obywatel, Kane. Wzrok miał, można powiedzieć - rozedrgany i nieustatkowany, a na jego twarzy gościł wyraz zastygłego zdumienia. Kilka kroków dalej, leżał Hanks. Interesujące i niewyjaśnione do dzisiaj pozostało, jakim cudem udało mu się założyć obie nogi pod pachy, poprzez głowę. Dodam, że chodził po jakimś czasie jak nowy. O niecały metr od nich, lekko spuchnięty, mówił coś do siebie, przytulony do ściany saloonu Veneko. Musiał mówić do siebie, bo kapelusz miał założony niestandardowo, na twarz i jedno ucho. Czyli, słyszał się zapewne doskonale.

Kawałek od tego towarzystwa, na samym środku rynku, tkwił Geens. W rękach miał pozostałości po czymś, co prawdopodobnie mogło być walizką lub kufrem, a poznaliśmy to po detalu: w lewej ręce trzymał stary klucz, a w prawej równie stary zamek. Szczere zdziwienie malujące się w oczach Geensa dowodziło, że to, co się stało, najprawdopodobniej nie było przez niego do końca zaplanowane. Tutaj warto wspomnieć, że Geens rzadko cokolwiek do końca planował, poddając się urokowi chwili, gdy mógł z zadowoleniem obserwować efekty swojej pracy, czyli jakąś sympatyczną, miłą dla oka - detonację.

Tuż za Geensem, oparty o niego plecami, siedział Indianin Joe. Wyglądało to trochę tak, jakby delektował się jakimś dziełem sztuki, ale patrzył wprost na coś, co jeszcze niedawno było stajnią, więc to pewnie nie o to chodziło. Po prostu się delektował, w kompletnej ciszy i z szeroko otwartymi oczami.

Cale to towarzystwo dopełniał Warhawk, delikatnie kiwający się na siodle. Zaznaczyć warto, że konia pod tym siodłem nie było. Jemu to jakoś chyba nie przeszkadzało w kiwaniu, dość powiedzieć, że nie wykazywał zbytniego zrozumienia sytuacji - to zauważyliśmy po sposobie ogarniania wzrokiem okolicy.

Trochę żal, że nie było wśród nas artysty - malarza, ponieważ sceneria była wymarzona do uchwycenia. Fotografa też nie było, ale na własną prośbę raczej - kto mu kazał fotografować Czarnulkę bez makijażu i jeszcze jej zdjęcie pokazać?

Planujemy dowiedzieć się, co się stało, ale najpierw złapiemy konie. I tak szybciej to zrobimy, niż oni do siebie w saloonie dojdą. Pastor tam się chłopakami zaopiekował, za pomocą Grabarza przeniósł ich w okolice stolików a Neoqueto sprawdza, czy aby w miarę cali są, bo ma trochę gipsu (został mu po zacementowaniu kominka) i chętnie by ich tam poskładał.

Czyli ćwiczenia robimy fizyczne znowu, jest dobrze.



sobota, 9 stycznia 2016

Kac

Kac bywa męczący.

Wielu o tym miało szansę się przekonać, również w Western Point.

Ale - od początku.

Był normalny, ciepły, zimowy dzień. Śnieg zalegał wszędzie, gdzie mógł, a - że mógł, to zalegał wszędzie. Farmer Jones już dawno mówił, że będą zmiany, bo on to już zauważył w lesie. Ja tam do niego nic nie mam, ale jego żona od dawna podejrzewa Jonesa, że on w tym lesie to jakieś dziwne sprawy ma. Raz, czy dwa, poszła za nim do lasu, żeby się przekonać. Ale jakoś jej zniknął w gęstym poszyciu, choć - być może lekko była rozproszona przez widok gołego jak palec bez rękawiczki pastora, który kąpał się w bagnie. Podobno na cerę dobrze wpływają kąpiele w bagnie. Niewiele wspólnego ma to z cerą pastora, który po tej kąpieli musiał się szorować parę tygodni. Ale co tam Jonesowa zobaczyła, to jej. No, i pastora, oczywiście.

Poranek przeszedł w ranek, ranek w przedpołudnie a przedpołudnie w południe. Wtedy śnieg stopniał i zauważyliśmy, że nie tylko śnieg zalegał. Otóż, na środku ulicy, kilka kroków od saloonu, leżał jakiś gość. Po czym poznaliśmy, że gość? Ubranie miał na sobie, a w ręku mocno trzymał szklankę z saloonu Onufrego. Szklanki z saloonu łatwo rozpoznać, po wyrzeźbionym haśle: "Oddaj przed wyjściem, bo znajdę i ukatrupię".  Na całym Dzikim Zachodzie jest tylko jeden saloon, w którym jest taki, pacyfistycznie nastawiony, barman. U nas, oczywiście.

Gość zalegał jakoś w miarę żywo, bo chrapał. Przenieśliśmy go do weterynarza Neoqueto, gdyż on jedynie miał jakąś wiedzę, co zrobić z takim przypadkiem. Neo przeprowadził badanie za pomocą małego młotka (chciał młotem, ale powstrzymał go Geens, bo chciał zastosować swój patent na budzenie). Diagnoza była prosta: gość spożył znaczną ilość likieru serwowanego przez Onufrego. Spożył i padł, uprzednio lekko zmieniając pozycję - choć, niewykluczone, że przy tej zmianie pozycji, otrzymał czyjąś pomoc - lud u nas życzliwy i o pomoc nietrudno. Ktoś go po prostu musiał przerzucić przez drzwi.

Nie chcieliśmy zbyt długo przebywać u weterynarza, gdyż zapach różnych, w zasadzie od dawna martwych zwierząt, które cały czas leczył, wywoływał nieciekawe emocje.

Tu wkroczył Geens i obudził gościa, swoim nowym patentem. Udało mu się w jakiś sposób zapakować trochę trotylu do skorupy ślimaka (bez ślimaka). Takie cacko przyłożone do kapelusza wywołuje ciekawe zjawiska - baardzo wysoki skok połączony z nieudaną próbą latania (takie trzepotanie kończynami bardziej), dość spory wytrzeszcz oczu (chwilowo pacjent upodabnia się do sowy), a także dziwny ryk - niezrozumiałe coś w stylu: "UAAAACHRRAAAEEEOOOOJJJ", a także zmianę spodni w pieluchę.

W każdym razie Geens eksperymentalnie udowodnił, że budzić potrafi!

Gość doszedł do siebie po kilku dniach, a potem został u nas. Po części dlatego, że mu się tu spodobało, a po części z powodu utraty pamięci i znacznej ilości słuchu.

Od tej pory męczy nas pytaniami, co się właściwie stało i skąd on tu się wziął? A nazwisko ma takie jakieś niemiecko - dziwne, Kac.

Mówiłem na początku, że Kac męczący jest. No i wyjasniłem.

środa, 6 stycznia 2016

Ojciec Grzyb

Definitywnie coś się zmieniło.

W pierwszym momencie pomyślałem, że to te eksperymenty Onufrego z nowymi napojami, wzbogaconymi o mieszankę  ziółek Indianina Joe. Już kiedyś Onufry doprowadził nas do dziwnego stanu, próbując ugotować coś smacznego.
nawet Geens miał przerwę w konstruowaniu swojego nowego wynalazku, małej bombki świątecznej - do przetestowania w Rio. Testy się przesunęły, a po testach - Rio się przesunęło. 

Ciemno i mgliście za oknem, trudno to wytłumaczyć nawet brakiem sprzątania i mycia szyb od lat. Częściowo, to szyby już są drewniane, tylko Grabarz ma metalowe. Z szybami i oknami to się wiąże krótka historia przejezdnego, zwanego Billy Wielkie Gacie. Próbował nam sprzedawać okna. Może i jakieś by sprzedał, ale wybrzydzał strasznie na nasze domy i mówił, że do tych jego okien, to my musimy najpierw zmienić domy na znacznie bardziej nowoczesne. A kto u nas potrzebuje czegoś nowoczesnego bardziej i po co? Nie zrozumiał delikatnych aluzji siostry Indianina Joe, zwanej Cwanym Jabłkiem i nadal nas nagabywał, twierdząc, że jak unowocześnimy domy, to on nam co roku przywiezie nowe okna za darmo. To znaczy, nie do końca za darmo, ale prawie. 

Szlag nas trafił w końcu, a Billego Wielkie Gacie trafił nożem Mr Hanks, który akurat miał zły humor (generalnie, zwykle nie miał żadnego, więc odmiana była). Dziadek chciał chodzić w spodniach Billego, ale nie pasowały. Za małe były.

Wracając do tej mgły.
Jakoś dotarłem do saloonu. Stylowo dotarłem, na czterech kończynach. Kierunek bardziej wyczuwałem niż widziałem, ciesząc się chyba pierwszy raz, że do saloonu chodzi też ten nowy, przedstawiciel nacji handlowej, Kafka. Tak jedzie czosnkiem, że trudno nie trafić.  No i trafiłem.

W saloon też była mgła, ale tłok też był to i było łatwo trafić do mojego stołu. Ciekaw byłem, o co chodzi z tą gęstą atmosferą, kiedy nagle do saloonu wpadł Warhawk, z plemienia Sixów. Dosłownie wpadł, przez okno, bo lekko zabłądził.
Zamilkliśmy a on nas pyta, dlaczego palimy pastora? przecież powinny nam wystarczyć ziółka Joego?
Mocno nas zdziwienie ogarnęło i, natychmiast, po wypiciu kilku kolejek Whiskey, ruszyliśmy sprawdzić, o co chodzi.

Nie wiem, kiedy dotarliśmy do pastora, bo nawet zegara na wieży nie było widać. Ba, wieży też nie było widać.
Pastora, całego i zdrowego (chyba, w każdym razie fizycznie), spotkaliśmy na ganku. Siedział załamany, coś tam pod nosem burczał, a po chwili zaczął nas przepraszać za to całe zamieszanie.

Pastor chciał nam uprzyjemnić i podkolorować spotkania niedzielne, a - że miał jakiegoś znajomego na Starym Świecie, to otrzymał od niego wiadomość o super kadzidle, produkowanym gdzieś, daleko na Wschodzie, przez - tak zwanego, Ojca Grzyba. Pastor zamówił to super kadzidło, wczoraj właśnie odebrał na poczcie (dokładnie odebrał, bo nigdy - z zasady, nie płacił za przesyłki) i po przywiezieniu do kościoła, podpalił.

Nie doczytał w instrukcji, że to kadzidło działa jedynie pod warunkiem znacznego zasilenia pieniężnego Ojca Grzyba, który wtedy przesyła specjalny olej. Ten w środku, to olej chwilowo-tymczasowy, dla wypełnienia pojemnika. Z czego ten olej, to lepiej nie pytać. W każdym razie, już po tygodniu mgła na tyle opadła, że zaczęliśmy widzieć swoje kapelusze.

Jest dobrze.

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Sytuacja


Po ostatnich Świętach (dla kilku osób faktycznie to powiedzenie jest definitywnie trafne i prawdziwe), miasto nam kwitnie. Jest kilka powodów. Pierwszym powodem są przyjaciele Indianina Joe i ich zachęta biologiczna dla natury. Za cholerę nie wiemy, co oni w tym garnkach i bukłakach przywieźli, ale  zaraz obok saloonu jeden z nich się potknął o Dziadka i garnek uszczęśliwił swoją zawartością ćwierć rynku. 

Najpierw była solidna mgła, potem coś błysnęło (jak się okazało znacznie później, to ząb pozłacany Dziadka, jakimś niepojętym cudem się wyczyścił i odzyskał dawny kolor) a następnie na długo zapadła cisza. Generalnie nikt z nas niczego nie słyszał, bo spaliśmy równo dwa dni. A po przebudzeniu zauważyliśmy, że rynek tonie w czymś, co można nazwać roślinnością. Niewysoką, ale jednak.

Przyjaciel naszego Dziadka, bezzebny zwijacz prostych skrętów - Eneser, spał cztery dni, bo wylizał przypadkowo garnek, myśląc, ze tam zupa jakaś jest.

Wlochatemu jeszcze bardziej włosy urosły, co przez pewien czas uniemożliwiło mu rozpoznawanie okolicy i doprowadziło do krótkiej scysji z Unkassem, który jednak nie przepada za głaskaniem po tym, no po tym, po czym Wlochaty go głaskał i przemawiał jak do konia.

Dosyć zabawnie wygląda Veneko. Jako, że był kompletnie łysy, zasłynął ze swoich czynów walecznych pod pseudonimem 'Łysa Pała'. No i katastrofa. Po tym specjale Indian, Włosy mu się puściły jak Czarnulka do Rio Bravo po maszynkę do golenia nóg.

Ogólnie jest dobrze.

Przewidujemy spotkanie z kilkoma sympatycznymi sąsiadami. Musimy im podziękować za ziemię, którą nam przekazują. No i, oczywiście, poinformować ich o tym.

Kompletna Poruta

W zasadzie powinienem napisać, że 'kompletny Poruta'. Takie imię miał gość z hotelu. Przyjechał, bo usłyszał, że tu podziała, bo on - jako fundamentalny wręcz, reprezentant tej części społeczeństwa, która ma za nic naukę, wykształcenie i do tego wierzy, że każdemu można wszystko wmówić, spotka u nas cała masę niewykształconych, tępych rewolwerowców. 

Ktoś coś mu powiedział, on źle zrozumiał no i cóż, Grabarz miał trochę roboty, żeby go poskładać. Pomylił się Poruta kompletnie. Rewolwerowcy tak. Ale niewykształceni? Każdy z nas coś tam skończył, a potem zrezygnował z łatwej ścieżki życia i zdecydował się na jeszcze łatwiejszą. No ale idiotów z siebie nie dajemy robić nikomu. 

Mieszka z nami Joe, Indianin. Mieszka jakiś na ciemno ubierający się gość, nazywający sam siebie Amiszem. Sklep - całkiem dobrze zaopatrzony w różne towary, zwłaszcza wtedy, gdy mamy przejezdnych chwilowych, prowadzi Izzack. Taki z brodą. Rudy Onufry prowadzi bar w Saloonie. Pastor -  protestant mieszka w kwaterze tuż obok księdza. Meksykanin Pablo dostarcza nam sporo uciechy swoją bezzębną muzyką na organach (najciekawiej brzmi na kiszkach). Każdy z nas pochodzi z innego kraju Starego Świata. Nietrudno się było domyślić, że podziękujemy Porucie, kiedy zaczął nas wszystkich obrażać. Nie to miasto. 

Jest i sympatyczna część tego zdarzenia. Na Włochatego jest list gończy. Niski, co prawda, ale znając Włochatego, będzie wart więcej.

Aha, Nickt chciał przesłać zaprzyjaźnionemu profesorowi medycyny (skąd Nickt go zna...) mózg Poruty. Ale po dokładnym sprawdzeniu, tam nic nie było.

Unkass stwierdził, że to jakiś zombie musiał być.

Zombie nie zombie, Indianin Joe odprawił jakieś czary przy ognisku, aż od tych jego dodatków wszyscy popadaliśmy.
A rano nie było już Poruty.

Przyjechał do nas Ven(drujący)kowal.
Venko.

Kowal może on i jest. Ale klnie jak szewc.

Dzień jak codzień


Był rześki, świeży i pachnący Whiskey i czymś jeszcze, poranek w naszym mieście. Obudził mnie jakiś huk, dochodzący z Saloonu. Tak szybko, jak tyko znalazłem ubranie, złośliwie i bezczelnie chowające się tam, gdzie nawet nie zaglądałem od kilku lat (taka łazienka, na przykład), poszedłem tam.

Za barem leżał spokojnie i majestatycznie Onufry, nie zdradzając oznak zainteresowania światem zewnętrznym. 
Obok baru siedziała Czarnulka, trzymając głowę w rękach i delikatnie jęcząc. Zdziwiłem się, jak każdy, kto słyszał, jak Czarnulka jęczy.

Tym razem było inaczej. Zaintrygowany podszedłem do baru i chciałem zapytać, co się stało, kiedy zrozumiałem, że to nie Czarnulka jęczała, a głowa, którą trzymała w rękach. Głowa była Włochatego, którego jedno oko - to nie zasłonięte ręką Czarnulki, oglądało plakat. Taki bardziej list gończy - ktoś podobny z twarzy do Włochatego był tam wyceniony na 10000 $. Mało. 

Nie tego się spodziewaliśmy, od kiedy Unkass i Włochaty dolali pastorowi mieszankę wybuchową do kielicha. Od tego dnia w mieście wszyscy mówili, że pastor był rozrywkowym człowiekiem. Msza była wybuchowa, słychać ją było nawet w sąsiednim mieście. 

Mało. 10000$?

Coś trzeba z tym zrobić.

Początek, czyli krótka historia na wstępie

Western Point


W kronikach Dzikiego Zachodu na próżno szukać tego miasta i zapisków o jego mieszkańcach.
Historycy niechętnie odpowiadają na pytania dotyczące tej, niedużej części Dzikich Terenów, która nie chciała podlegać żadnej władzy.

Założycielami Western Point i jego mieszkańcami byli ludzie, o których każda władza lubi nie pamiętać.
Jedyne miasto, w którym Indianie mieli takie same prawa, jak pozostali. Jedyne miasto, w którym najważniejszą osobą nie był właściciel ziemski i jego podwładny - szeryf. Tutaj nikt nie miał nic do powiedzenia, jeżeli nie był częścią miasta.

Porządku nikt nie musiał pilnować, bo wszyscy w okolicy setek mil wiedzieli, że w Western Point nie należy rozrabiać.
Nie należy, ponieważ wszyscy mieszkańcy to najlepsi na Zachodzie rewolwerowcy, łącznie z pastorem.
Do zabaw z bronią nie wtrącał się jedynie barman i grabarz - obaj dawno się już znudzili i prowadzili swoje interesy.
Rzadko do bójek dołączał Indianin Joe, zbyt zajęty przyrządzaniem ziołek dla całej reszty.

Myliłby się ten, który, widząc to miasto i jego ludzi, widziałby jedynie bandytów. Każdy z nich odebrał wykształcenie na najwyższym poziomie, ale - widząc zło toczące świat i nędzę moralną cywilizacji, postanowił oddalić się i żyć w sposób prosty, z jasnymi zasadami.

Kilku mieszkańców już nie ma w Western Point, upływ czasu robił swoje. Unkass jest daleko, podobno używa rewolweru do naprawy czegoś tam. Nickt zniknął na dobre. Można tak jeszcze długo wymieniać. Ale ci, którzy w mieście są, pod wodzą jednego z pierwszych mieszkańców - Włochatego (The Hairy One, jak mawia Weronika, nie wiadomo dlaczego?), to prawdziwa, mocna banda.

Niech każdy, kto tu zajrzy, pamięta: Grabarz czeka. Ma czas, a hobby pochłania go całkowicie: budowanie trumien.